29.09.2013

BERLIN MARATHON 2013


Moje ulubione pytania odnośnie maratonu to: "Którzy byliście?" i "Kto wygrał?".  Obie odpowiedzi są dla nas jednakowo nieistotne, poza tym trudno zapamiętać te liczby, bo są pięciocyfrowe i te nazwiska, ponieważ są egzotyczne. Ale jeśli to konieczne: Marek był dwadzieścia pięć tysięcy sto czterdziestym siódmym mężczyzną na mecie, ja siedem tysięcy sto siedemdziesiątą pierwszą kobietą. Jak dodamy do siebie obie te liczby, to dowiemy się, że przed nami było ponad trzydzieści dwa tysiące osób, a za nami osiem tysięcy. Oboje mieliśmy jednakowy czas 4:56:09. A wygrał Kenijczyk Wilson Kipsang (czyli nie my ;-)), a jego 2:03:23 to nowy rekord świata.

W Berlinie regularnie padają rekordy (w 1998, 2003, 2007, 2008, 2011) bo jest idealnym miastem do pobijania rekordu, a 29 września 2013 roku był idealnym dniem. Trasa jest perfekcyjnie płaska, bez podbiegów. Pogoda: słońce, odrobina chmur, rześko, bezwietrznie. Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie dla zawodowych sportowców, ale trasa jest nienudna, poprowadzona po mieście, bez żadnych wycieczek na obrzeża. Cechą bardzo charakterystyczną i wyjątkową jest muzyka wykonywana na żywo, przez pojedyncze osoby (był nawet kataryniarz), małe zespoły i orkiestry. Kiedy jedna cichła zaczynało być słychać następną. I kibice: było ich mnóstwo, na całej długości trasy.

Maraton jest pięknym, emocjonującym świętem. Dzień wcześniej trudno jest zasnąć, śpi się średnio, wstaje wcześnie. Poranek jest wspaniały: śniadanie w lekkich ciemnościach i wędrówka przez miasto na miejsce startu. Po drodze, już pod domem spotyka się innych szczęściarzy. Stopniowo robi się ich coraz więcej, w wagonie metra jest ich pełno, a w okolicy Bramy Brandenburskiej to po prostu tłum (czterdzieści tysięcy ludzi!). Impreza traci na impecie przed samym startem. Nasz czas brutto to 05:21:50, co oznacza, że zanim przekroczyliśmy linię startu minęło blisko pół godziny. W tym czasie zdążyliśmy nieźle zmarznąć (obserwacja: sporo osób rozwiązało ten problem czekając w starych ubraniach, które później porzucało gdzieś przy trasie), co jednak nie zmniejszyło naszej euforii. Ustawiliśmy się obok zajęcy na 4:30 i pobiegliśmy. Powiedzmy, że do trzydziestego kilometra tak właśnie to wyglądało: hormony szczęścia, piękne miasto i bieg, do tego czas w połowie (czyli na dwudziestym pierwszym kilometrze) to 2:13, nasz rekord. Później zaczęły się problemy: planowane tempo na 4:30 okazało się zbyt optymistyczne. Jedyną moją mobilizacją była myśl o leżeniu na zielonej trawie pod Bundestagiem (myślałam o niej tak intensywnie, że mało brakowało, a położyłabym się na trawniku przy trasie). Moja podświadomość, pozbawiona ambicji, podpowiadała mi, że te ostatnie kilka kilometrów mogę przejść, zmieszczę się w czasie. Marek się złościł. Niemcy mnie zawstydzali swoją niezłomną postawą. W Warszawie po trzydziestym piątym kilometrze w ogóle nie było atmosfery biegu, ludzie się rozciągali, bandażowali, szli - tylko my biegliśmy. Tu absolutnie wszyscy biegli od początku do końca. Co oznacza, że byli przygotowani do biegu  i oprócz kondycji mieli strategię.

Jednak dobiegłam. Pierwsza połowa dobra, druga fatalna.
Niezasłużony odpoczynek na trawie, jabłka z południowego Tyrolu i bezalkoholowego Erdingera (na zdjęciu) będę wspominać aż do przyszłego roku. No i mam szczere postanowienie poprawy i biegania nie tylko wiosną i latem, ale także jesienią i zimą.

I czas pomyśleć o nowym Lilou :-).

P.S. H. i P. dzięki za opiekę nad dziećmi i Muzeum Techniki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz